czwartek, 30 lipca 2015

3. FBI badge

Obiecałam Moony'emu, że dodam kolejny rozdział przed końcem lipca. I dodaję! Jestem z siebie cholernie dumna i zapraszam do czytania. Enjoy!
__________________________________________________________

Impala się zatrzymuje, a Sam gasi silnik.
- W końcu! – krzyczy Dean i niemalże wyfruwa z samochodu. Naprawdę nie podobało mu się siedzenie z tyłu. Wychodzę z Impali i widzę ogromny budynek, stojący na małym wzgórzu. Nie ma ani jednego całego okna, przez co wygląda cholernie upiornie. Chwilę później zauważam coś jeszcze. A dokładniej kilkumetrową ścianę znajdującej się WE wzgórzu (coś na podobieństwo chatki Bilba z Hobbita), a na niej ogromne, chyba metalowe, drzwi. Całe miejsce wygląda, jakby było opuszczone przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Sam zaczyna iść w kierunku drzwi (bardzo wolno, żeby rozjuszyć Deana jeszcze bardziej) i wyciąga klucz z wewnętrznej kieszeni kurtki. Wszystkie czynności wykonuje w ślimaczym tempie i wydaje mi się, że Dean za chwilę wybuchnie (dosłownie).
- RUCHY SAMMY!
Sam wkłada klucz do zamka. Sekundę po tym, jak drzwi się otwierają, Dean wskakuje do środka z ulgą wypisaną na twarzy. Sam spogląda na mnie z uśmiechem (widać jak na dłoni, że śmieje się z brata. Ja też, ale nie robię tego głośno, gdyż Dean prawdopodobnie dźgnąłby mnie jedną ze swoich wymyślnych broni) i zachęca abym weszła do środka. Uśmiecham się i robię pierwszy krok. A wewnątrz widzę coś, czego zupełnie się nie spodziewałam.
Naprawdę myślałam, że będzie to ogromna, ciemna jaskinia (taka rodzaju tej Batmana, ale bez wszystkich bajerów) z walizkami pełnymi broni i niczym poza tym – w mojej głowie wciąż pałętała się myśl o tym, że Sam i Dean są psycholami z ogromną ilością ciekawych substancji w krwiobiegu. Jednak zamiast groty seryjnych zabójców, moim oczom ukazuje się duże i bardzo zadbane… miejsce. Wszystko wygląda jak z czasów II Wojny Światowej. W dole (drzwi wejściowe prowadzą na schody) dostrzegam ogromną mapę-stół pośrodku głównego pomieszczenia i kilkoro drzwi. Widzę też kilkustopniowe schodki prowadzące do czegoś, co wygląda jak skrzyżowanie jadalni i biblioteki. To co widzę wygląda niesamowicie (choć muszę przyznać, że nieco niepokojąco), a ja w głębi duszy dziękuję siłom wyższym, że bracia nie są psychopatycznymi dealerami narkotyków. Schodzę na dół i rozglądam się dookoła. Biblioteko-jadalnia jest wypełniona przeróżnymi kartonami (zapewne wypełnionymi bronią, która wisi nawet na ścianach). Drzwi otwierają drogę na korytarz i zapewne zajmie mi sporo czasu, żeby cokolwiek tu znaleźć. Siadam na jednym z krzeseł w ‘bibliotece’, wciąż dokładnie przyglądając się pokojowi.
- No więc… Gdzie jesteśmy? – pytam. Nie kierowałam swojego pytania do konkretnej osoby, ale jedyny człowiek znajdujący się w pomieszczeniu razem ze mną to Sam. Dean zapewne ewakuował się daleko ode mnie i leczy swą urażoną dumę.
- To bunkier należący do Ludzi Pisma. Nasz dziadek był jednym z nich i zostawił nam to miejsce. Można je nazwać naszym dziedzictwem. Wszystkie książki, które widzisz nie są nawet małym ułamkiem tego co tutaj mamy. Zapewne nie skłamię jeśli powiem, że mamy tutaj informacje o każdej magicznej i nie-magicznej istocie jaka kiedykolwiek żyła na tej planecie. I więcej.
Nie wspominam nic o tym, że nie mam pojęcia o czym gadał, kiedy wspomniał o Ludziach Pisma. Zamiast tego postanawiam zapytać o coś innego.
- Wspomniałeś, że to dziadek zostawił wam to miejsce. Co się z nim stało?
- On…
- Nie żyje – dokańcza za niego Dean, kiedy wchodzi do pokoju z co najmniej czterema butelkami piwa w ręce. –  Rycerz Piekła go wykończył. Ta suka tego pożałuje.
- Rycerz Piekła? – zaczynam, jeszcze bardziej zdezorientowana niż poprzednio. Co się tu, kurwa, dzieje?
- Długa historia. Opowiem ci kiedy indziej. A teraz, musimy wrócić do naszej sprawy.
- Jakiej sprawy? – słyszymy pytanie. Nigdy przedtem nie słyszałam tego głosu. Patrzę na drzwi i widzę mężczyznę w niebieskiej bluzie i jeansach.
- Kolejny brat? Czy może jesteście w bardzo skomplikowanym związku?
Dean wygląda, jakby nie mógł się zdecydować czy jest wściekły czy zdezorientowany. Sam chyba zaraz wybuchnie śmiechem, a ten nowy wydaje się nie wiedzieć co się tutaj dzieje (zupełnie jak ja). Patrzy na Deana, Sama, mnie, a później znowu na Deana i Sama.
- Kto to jest? I dlaczego myśli, że jesteśmy w związku?
Sam zaczyna się śmiać, a po chwili dołącza do niego Dean. Spoglądam na nich i też wybucham śmiechem. Ten w niebieskiej bluzie wciąż wygląda, jakby nie rozumiał ani słowa z tego co mówimy. Po kilku chwilach uspokajamy się, a Sam zaczyna mówić.
- Cas, to jest Maya. Pomaga nam ze sprawą. Maya to jest Castiel, nasz przyjaciel. Jest aniołem i tak, jestem poważny, a nie homoseksualny. Obecnie próbuje być łowcą i pomaga nam z naszą robotą. A więc Cas, odkryłeś coś nowego?
- Urządzenie, które mi dałeś jest naprawdę interesujące. Zobaczyłem w nim, że zaginęło jeszcze kilka osób, ale ktoś wrócił. Dziewczyna. Została znaleziona przy drodze, z licznymi oparzeniami na skórze. Policja już się nią zajęła, nie pamięta co stało się po tym, jak zniknęła – mówi Castiel.
Dean spogląda na Sama.
- Albo tylko tak mówi. Coś czuję, że musimy złożyć jej wizytę i się dowiedzieć.
- Znowu będziemy FBI? Mogę być FBI razem z wami? Naprawdę lubię tą odznakę – wtrąca się Castiel.
- Ok, Cas, możesz iść z nami.
- Hola hola! Ja też z wami idę! Nie mam zamiaru siedzieć na dupie i nic nie robić!
- Nie ma opcji! Wystarczająco dużo problemów już z tobą mieliśmy. Nigdzie się nie wybierasz.
- Nie masz żadnego cholernego prawa do wydawania mi poleceń! I tak, wybieram się. Z wami, dokładnie rzecz biorąc.  Nie przegapię okazji do zostania agentem FBI.
- Sam powiedz jej coś! Nie może z nami jechać, prawda?
- Obawiam się, że nie mam na to wpływu Dean – mówi Sam z półuśmieszkiem na ustach. Ten skurczybyk naprawdę dobrze się bawi!
- Daj spokój! Znowu? – Dean jest czerwony. Znowu.
- Nie denerwuj się tak Deano, złość piękności szkodzi.
Nawet mi nie odpowiada, po prostu siedzi  i wygląda jak ryba wyjęta z wody, bezdźwięcznie łapiąca powietrze.
-  No dobra. Pojedzie z nami i zrujnuje wszystko. Spoko. Zaje-kurwa-biście. A teraz wybaczcie mi, ale idę wziąć prysznic – mówi Dean i wychodzi z pokoju. Sam patrzy na mnie i Castiela.
- Okej, kto jest głodny? – pyta Sam, rozluźniając atmosferę.
- Ja nie. Nie muszę jeść – odpowiada mu Cas, śmiertelnie poważny.
- Uhm, no tak, ok. Ja idę coś ugotować. Maya, jeśli chcesz, rozejrzyj się po bunkrze, czuj się jak w domu. A ty Cas… możesz wrócić do tego co robiłeś zanim przyjechaliśmy, cokolwiek to było.

Castiel patrzy na mnie, uśmiecha się niezręcznie i wychodzi. Patrzę na jego plecy dopóki nie znikną za drzwiami i wstaję. Nadszedł czas, żeby się trochę rozejrzeć. 
_________________________________________________________

Mam nadzieję, że się podobało (i że ilość bluzgów w rozdziale jest wystarczająca - pozdrowienia dla Moony'ego), jeśli coś jest niezrozumiałe to śmiało pisać i do zobaczenia w następnym rozdziale :3

niedziela, 26 lipca 2015

2. Shotgun

Tyle czasu minęło, ale to w sumie dobrze - ktoś zaczął to czytać (chyba). Drugi rozdział skończony (trochę krótki, ale się zrekompensuję), a ja mam szczerą nadzieję, że się spodoba (jeśli tak proszę o komentarz, a jeśli nie... to w sumie też proszę o komentarz - konstruktywna krytyka zawsze pomaga). Enjoy!
_______________________________________________________________

-…łowcami potworów.
Patrzę na niego osłupiała, wciąż z patelnią wyciągniętą przed siebie. Przez pierwsze kilka sekund jego słowa powoli docierają do mojego mózgu, a oni wbijają we mnie wzrok, czekając na reakcję.
I nagle, niespodziewanie dla chłopaków, którzy niemalże podskakują, wybucham niekontrolowanym śmiechem.
Stoję przed nimi, z wyszczerbioną patelnią w mojej lewej dłoni i zaśmiewam się do łez, niemalże kładąc się na żwirowej powierzchni parkingu. Oni rzucają sobie zdezorientowane spojrzenie.
- Ooo kurwa, chłopaki, to było dobre. Naprawdę dobre. Czy jestem w jakiejś  popieprzonej ukrytej kamerze? Moja  siostra was nasłała? – pytam, wciąż dusząc się ze śmiechu.
Dean otwiera usta, ale zamyka je niemalże w tej samej chwili. Sam patrzy na niego z tym ‘wszechwiedzącym’ błyskiem oku. Szepcze coś do Deana, a on potakująco kiwa głową. Sam spogląda na mnie.
- Nie, nie jesteś w popieprzonej ukrytej kamerze. My JESTEŚMY łowcami.
- Panowie proszę was, to było śmieszne za pierwszym razem, ale powtarzanie się psuje efekt.
Podczas gdy ja mówię, Dean podchodzi do samochodu i otwiera bagażnik. Zauważam ogromny biały pentagram na wewnętrznej stronie bagażnikowej klapy i wielką, wyglądającą na skórzaną, walizkę leżącą na obszarpanym dnie. Wygląda nieco podejrzanie i niepokojąco, ale hej, jesteśmy w Ameryce. Wolny kraj, nie mój samochód, nie moja sprawa.
A przynajmniej nie jest taką, dopóki Dean nie otwiera walizki. W tym samym momencie staje się to ‘moją sprawą’ pod każdym możliwym względem. Dlaczego? Ponieważ w środku walizki wala się niepoliczalna ilość (w większości zabójczej) broni, od małych i niewinnie wyglądających noży, przez pistolety/rewolwery/strzelby, aż do czegoś co przypomina  ogromny, zaostrzony na końcu drewniany kołek, który leży obok butelki wypełnionej wodą (a to jest oczywiście najbardziej niebezpieczna broń na całym cholernym  świecie, huh?)
- Czy ludzie z, cytuję: ‘popieprzonej ukrytej kamery’ mają coś takiego w swoich samochodach? – pyta Dean z sarkastycznym uśmieszkiem na ustach.
Prześlizguję wzrokiem po jego twarzy i przenoszę oczy na Sama. W jego spojrzeniu dostrzegam, że mówią śmiertelnie poważnie.
- Cóż, to wszystko musi mieć jakieś sensowne wytłumaczenie…- zaczynam, ale kończę kiedy dostrzegam wyraz twarzy Deana. Wygląda jakby chciał przywalić mi czymś z bagażnika. Czymś ciężkim.
- No dobra panowie, powiedzmy, że naprawdę jesteście łowcami. Dlaczego tutaj? Myślałam że w tej okolicy nic się nie dzieje. Kilka małych miasteczek i ten bar – mówię, wskazując głową na budynek z którego wyszliśmy zaledwie jakieś 10 minut temu.
- Sammy, naprawdę nie wydaję mi się, że powinniśmy jej to wszystko mówić. Znamy ją jakieś pięć jebanych minut! I nas zaatakowała! Cholerną, kurwa, patelnią! – Dean niemalże wybucha.
- Dean, wyluzuj. Posłuchaj… - Sam patrzy na mnie z cichą prośbą w oczach.
- Maya – pomagam mu, zorientowawszy się, że nie powiedziałam im swojego imienia.
- Maya. Słyszeliśmy o przypadkach dziwnych zniknięć w tej okolicy. I jesteśmy tu po to, by dowiedzieć się kto, lub co, mogło je spowodować. Myślimy, że mogło to być coś nienaturalnego, ale nie wiemy na pewno. Musimy zebrać trochę informacji.
- I gdzie niby macie zamiar to zrobić?
- W… - Sam zaczyna, ale Dean przerywa, czerwony jak dojrzały pomidor.
- Daj kurwa spokój! Naprawdę masz zamiar jej powiedzieć? Nawet to? Czy cię do końca popierdoliło czy to tylko ja?
- To ty. Daj mu dokończyć – mówię. Dean patrzy na mnie z żądzą mordu w oczach. Posyłam mu najbardziej niewinny uśmiech na jaki mnie stać i znowu patrzę na Sama.
- Jedziemy do naszej biblioteki. Cóż, nie jest to taka prawdziwa biblioteka, ale można to tak nazwać.
- Super. Jadę z wami.Tylko muszę zgarnąć rzeczy z baru.
- Nienienienienienie. Nie wydaje mi się. SAM! – Dean wygląda jak ktoś, kto właśnie skoczył do zimnego jeziora. Sam patrzy na niego bez słowa i uśmiecha się. Wyraz twarzy Deana jest tak komiczny, że żałuję niezabrania aparatu. Biegnę po swoje rzeczy i wracam do chłopaków. Rozmawiają ze sobą i jedyne co słyszę to donośne ‘Kurwa jego mać!’, które wydobywa się z ust Deana. Zgaduję, że nie jest specjalnie zadowolony z faktu, że jadę z nimi.

- No dobra chłopaki, gotowa do drogi! – krzyczę.
- Sam, pomyśl o tym jeszcze raz… - zaczyna Dean, ale Sam już wsiada do samochodu, zajmując miejsce kierowcy. Patrzę na siedzenie obok niego w tym samym momencie co Dean. Oboje zaczynamy biec w tym samym momencie i popychamy się podczas biegu. Słyszę zduszone ‘Kurwa mać’ kiedy staramy się przepchnąć do drzwi (Sam tylko się uśmiecha, siedząc sobie wygodnie). Otwieram drzwi pierwsza i usadawiam się na siedzeniu z triumfalnym uśmiecham na twarzy. Twarz Deana ponownie nabiera koloru dojrzałego pomidora (a może buraka?), kiedy otwiera tylne drzwi i siada na swoim miejscu.
- Sam, pamiętaj żeby powstrzymać mnie przed zamordowaniem jej, kiedy dotrzemy na miejsce. Proszę – mówi Dean, wciąż czerwony. – Przynajmniej daj mi wybrać muzykę.

Sam, ponownie, tylko się uśmiecha i odpala silnik. Patrzę przed siebie, na maskę samochodu za przednią szybą. Zapowiada się długa i interesująca podróż.
________________________________________________________________

P.S. Użyłam jakże pięknego 'Kurwa jego mać' w zastępstwie za 'Son of a bitch', ponieważ nic innego tak dobrze nie pasowało do sytuacji. Jeśli ktoś ma jakieś sugestie co do tłumaczenia tego wyrażenia (i nie tylko) feel free to tell me. Do zobaczenia w następnym rozdziale i may the force of Impala be with you.

wtorek, 14 lipca 2015

1. The pan(ic) attack

Ta praca to absolutny koszmar.
Cały dzień w cuchnącym, mikroskopijnym barze na kompletnym wygwizdowie, otoczona szemranym towarzystwem. Zapach piwa i tłustego smażonego mięcha przesiąka dosłownie wszystko. Moje ubrania, włosy, mózg.
Chcę żeby ten dzień już się skończył. I jest już tak blisko do tej upragnionej chwili. Bar jest niemalże pusty, kilkoro wytatuowanych kolesi kończy pić. Właściciel będzie zamykać za kilka minut. Ale oczywiście, nic nigdy nie idzie po naszej myśli. Kiedy już mam zamiar rzucić to wszystko w pizdu, słyszę dźwięk otwieranych drzwi i dwóch klientów wchodzi do środka. Siadają przy barze i cicho rozmawiają. Mam ochotę ich dźgnąć moim długopisem. Lub łyżką.
Biorę głęboki oddech i podchodzę do nich by zebrać zamówienie. Nawet nie zaszczycają mnie spojrzeniem, kiedy tak stoję i czekam. Kaszlę i jeden z nich łaskawie podnosi wzrok.
- Dwa piwa – mówi tylko i wraca do rozmowy. Moja chęć mordu rośnie do rozmiarów Empire State Building. ‘Pieprzony dupek’ myślę, kiedy idę po zamówione piwo. Kiedy wyciągam dwie butelki spod baru, przyglądam się uważnie tej parze.
Dwaj mężczyźni po trzydziestce, jeden z krótkimi, brązowymi włosami, drugi z dłuższymi i ciemniejszymi. Obaj w kurtkach, długowłosy we flanelowej koszuli, ten drugi w jeansowej. Oboje bardzo przystojni i zdecydowanie dobrze zbudowani. Spoglądam na swoje ubrania, uwalone jak cholera po całym dniu pracy i nieogarnięte włosy, które pachną jak McDonald po powodzi piwa. Wzdycham i podchodzę do nich z piwem. Kiedy stawiam butelki na blacie przez przypadek słyszę urywek ich rozmowy.
- Słuchaj Dean, takie rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Nastolatki nie znikają sobie tak po prostu. Myślę, że to może być sprawa dla nas – mówi ten z dłuższymi włosami.
- To co to może być hę? Oświeć mnie Sammy.
- Tego nie wiem. Może duch. Albo demon. Jest wiele opcji. Ale powinniśmy to sprawdzić. Nawet jeśli to tylko bunt nastolatków, sprawa dobrze nam zrobi. Ostatnimi czasy nie zajmowaliśmy się niczym normalnym.
Serce mi przyspiesza. O czym oni pierdolą? Muszę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim, kurwa, chodzi.
Widzę, że zbierają się do wyjścia, więc przechodzę przez pomieszczenie dla personelu i wychodzę na zewnątrz. Zabieram patelnię z kuchni. Tak na wszelki wypadek. Idą w kierunku swojego samochodu (który jest jednym z najlepszych jakie widziałam w życiu – Impala z 1967. To tak swoją drogą), a ja szybko przemykam za nimi. Chowam się za samochodem i powoli zaczynam przemieszczać się w ich kierunku, okrążając tył pojazdu. Kiedy znajduję się obok tego wyższego, gwałtownie się prostuję i walę w jego głowę patelnią. Ten niemalże podskakuje, a z ust wyrywa mu się bardzo głośne ‘AŁA!’. Biorę kilka kroków do tyłu i staję naprzeciw tej podejrzanej dwójki. Wyglądają na bardziej zdezorientowanych niż przestraszonych lub wściekłych.
- Co do… - zaczyna ten niższy.
Ten drugi dotyka swojej głowy z bólem i zdziwieniem wypisanym na twarzy. Patrzę na nich z patelnią wyciągniętą przed siebie.
- No dobra chłopaki. Czy możecie mi z łaski swojej powiedzieć kim wy kurwa jesteście i dlaczego gadaliście o jakichś jebanych demonach?
Spoglądają na siebie szybko.
- Czekaj chwilę, mogę się założyć, że coś źle usłyszałaś. Jesteś pewna, że nic dzisiaj nie piłaś? Mógłbym cię podwieźć do domu. Może pozwoliłabyś mi zostać nieco dłużej – mówi ten niższy z tym jakże dobrze mi znanym uśmiechem Casanovy.
- Słuchaj pizdusiu, nie pogrywaj ze mną. Wiem co usłyszałam. A teraz, jeśli nie chcesz oberwać patelnią w tę swoją śliczną główkę, lepiej odpowiedz na pytanie. Kim wy do kurwy nędzy jesteście?
I znowu, to szybkie spojrzenie pomiędzy nimi dwoma. Ten wysoki zostawia swoją głowę w spokoju i patrzy na mnie z wzrokiem pełnym powagi.
- Ja nazywam się Sam Winchester. To mój brat Dean. I jesteśmy łowcami potworów.

_______________________________________________________________________

Pierwsze koty za płoty! Oryginalnie, opowiadanie powstało w języku angielskim, ale jako że czuję się sto razy lepiej pisząc po polsku postanowiłam te moje wypociny tutaj umieścić. Mam nadzieję, że się podobało (i że nie nawrzucałam za dużo bluzgów - jeśli komuś one przeszkadzają, proszę o powiadomienie mnie w jakikolwiek dostępny sposób)